„Życie to sztuka dokonywania wyboru”, czyli o wyborach (wszelkich) przy wyborach (demokratycznych)

tekst powstał dla magazynu Longue. Można go przeczytać w jesiennym numerze.
www.longuemagazyn.pl

A więc wybory. Czyli wybieramy. Wybierzmy ciało legislacyjne, wybierzmy decydentów, wybierzmy głowy, które będą gadać w telewizji – to nasz wybór. To zdecyduje o naszej przyszłości na lata, mówią, wybierzmy więc mądrze, powiadają. Ale jak wybierajmy? Tak jak w sklepie – gdy waży się czy masło, czy margaryna? Nie, nie tak samo, inaczej. Jak u fryzjera – gdy zdecyduje się czy grzywka, czy bez? Albo jeśli pada – to tramwaj jednak, nie rower? To też nie to, tłumaczą. To jak? Pośrednio. Acha, no dobra – ale co wybieramy? Tych, którzy będą kształtować przyszłość… czego, kraju? A, no tak. Wybierajmy zatem, to nasz wybór, prawda? Prawda…?

Moja babcia mawiała, że „życie to sztuka dokonywania wyboru”. Myślę o tym bon-mocie, skoro przed nami wybory, te parlamentarne. Takie są tylko co parę lat, ale chyba nie to babcia miała na myśli, raczej chodziło jej codzienne decyzje, które musimy podejmować. Ogólnie rzecz biorąc coś wybieramy przecież ciągle, nieustannie, co godzinę musimy o czymś zdecydować, nawet częściej. Ile razy dziennie? Wiele.

Ale co, jeśli ktoś w obliczu jakiegoś wyboru zawsze wie co ma robić? Znamy takich ludzi. Tych co się nie wahają, tych bez wątpliwości. Doktrynerzy? Być może, pewnie można ich tak nazwać. Trochę im zazdroszczę. Chyba tę „sztukę życia”, w myśl bon-motu, ogarnęli znakomicie.

Ja też jestem doktrynerem w paru kwestiach. Na przykład, niedopuszczalne jest dla mnie słuchanie czegokolwiek z głośniczka laptopowego. Tu dylematu nie mam. Wyślij mi, przesłucham później. Inne: jeśli mam wybrać między wyprasowaną koszulą, a spóźnieniem, to wyboru nie ma – będę na czas, choćby wymięty jak psu z gardła.

To czy jest to właściwie wybór? Przecież gdy doktryner podobny do mnie na coś się decyduje, to właściwie możliwość wyboru uśmierca. Był wybór – ale pojawił się doktryner: wyboru nie ma, bo doktrynerstwo go uniemożliwia.

Wychodzi chyba na to, że „sztuka dokonywania wyboru” nie dotyczy sytuacji jednoznacznych. Odnosi się w takim razie do wszelkich wahań, momentów, gdy nasze przekonania nie umożliwiają natychmiastowej, oczywistej odpowiedzi. Przykry z tego wniosek płynie, bo w takim razie większość, jak sądzę, głosujących w wyborach wyboru jako takiego w ogóle nie dokonuje – przecież taki człowiek jest nie do przekonania i żaden wujek przy wigilii czy kumpel przy piwie go nie przekona. Nie mówiąc o tych, którzy głosować nie zamierzają – oni trudu nie podejmą. Nie o tę sztukę w takim razie chodzi. W tym wypadku trzeba by zmienić nazwę: to nie „wybory demokratyczne”; to raczej „demokratyczne stwierdzenia”. Zostawiam więc wątek tzw. wyborów – tych, co to będą 15 października – i wracam do „sztuki dokonywania wyboru”, co kiedyś słyszałem od cioci ze Szczecina.

niemiec, czech, czy może francuz

Jakiś czas temu kupowałem samochód. A w temacie nie siedzę, samochód do życia niezbędnie potrzebny mi nie jest (w końcu mieszkam w Krakowie), zupełnie więc nie wiedziałem od czego zacząć. Zacząłem więc pytać o radę co bardziej zorientowanych. Krzysiek mówił: kupuj niemca, są najlepsze, najsolidniejsze! Marcin komentował: jakiego niemca, tylko japończyka, też się nie psują, a części do nich dużo. Gośka orzekła: francuz dobry, tani, sprawdza się, no i ładne są te francuskie. Wybór ten przerastał mnie, byłem śmiertelnie chory, bo musiałem go dokonać. Trwało to miesiącami, a ja zacząłem mieć lęki na widok okna przeglądarki (ach, cóż za fatalny doradca! Jeszcze gorszy od wszystkich Krzyśków, Marcinów i Gosiek razem wziętych!). W końcu stwierdziłem: a, dobra, wezmę czecha. Tak wielu jeździ czechem, coś w tym musi być. „Będzie co ma być”, jak to mówią, „jakoś to będzie”, stwierdzają inni.

Od tego czasu mam samochód. Czy psuje się bardziej? Nie wiem. Czy mniej? Nie wiem. Ile pali? No, tyle ile muszę wydać. Klima działa? Jak uzupełnię w maju, to tak.

Wiem więc dzięki całej tej niepotrzebnej samochodowej kabale, że wybór bardzo trudny w momencie jego dokonywania, z czasem może pozostać jedynie zabawnym wspomnieniem. Auto jeździ. Jak trzeba, to je naprawiam. Jak złapię gumę, to zmieniam koło. A co jakbym posłuchał Krzyśka i kupił niemca? Albo Gośki i postawił na francuza? Ano, nic. Też bym koła zmieniał i bak zalewał. I nagle wybór, który wydawał się tak trudny, po kilku latach w czechu, okazuje się, co uświadamiam sobie teraz,  bez większego znaczenia.

magiczna funkcja imion

Mój przyjaciel będzie ojcem – strasznie się cieszę! Zdaje się, że wkrótce na świat przyjdzie córka. Szczęście przyszłych rodziców zaburza jednak pewien wybór, którego muszą dokonać. Sen z powiek spędza im sprawa jej imienia.

Piliśmy ostatnio wódkę w „Dymie”, a on nawija i nawija o tych imionach. Że tamto ładne, ale za popularne, teraz same tamte. Że inne mu się z osiedlami kojarzy, choć żonie się podoba. On by chciał tamto lub inne, po babciach, ale dla mamy oba zbyt staroświeckie. Mówię w końcu, z lekkim, przyznam, zniecierpliwieniem, ale przecież racjonalnie: facet, przestań, jakie to ma znaczenie? To tylko słowo, to zlepek liter, nawet nie wierzysz w świętych, więc i konkretny patron nie jest tu istotny. Grunt, żeby była zdrowa, albo bystra, albo grzeczna, albo cokolwiek innego jest dla was ważne… a jak będzie miała na imię, to rzecz wtórna, przyzwyczaicie się, jak do tatuażu, jak do czecha, którym jeżdżę.

Gość pokręcił głową wobec mojej niezdolności zrozumienia doniosłości tej sprawy i zamówił kolejne dwie piołunówki. Wtedy nie rozumiałem zupełnie – a teraz rozmyślam o wyborach pozornie błahych, pozornie dających się racjonalnością załatwić, które urastają do rangi bliskiej lub równej sprawom ostatecznym. A kto jest sędzią, by ocenić, który wybór jest trudny, a który nie? Już nie mówiąc o punkcie siedzenia, który przecież uzależnia punkt widzenia – sam przed tym dylematem nie stoję, może nie będę już tak cwaniakował gdy przyjdzie co do czego? Kto i w jakiej sytuacji okazuje się doktrynerem, kiedy tumiwisistą? Które trudne wybory okażą się z czasem nieistotne, a które decyzje podjęte pochopnie, pozornie mało ważne – będą bardzo brzemienne w skutkach?

Trudne to sprawy do oceny, niełatwo rozsądzić. Myślę więc o innych jeszcze aspektach wybierania.

„masz wybór”

Pracuję w promocji i marketingu, poświęcam więc wszelkim napotkanym sloganom reklamowym szczególną uwagę. Weźmy takie hasło: „masz wybór”. Pojawia się co i rusz, w różnych kampaniach, reklamowych – ale nie tylko – choćby krakowski budżet obywatelski tym hasłem stoi. A ja widzę plakat, czytam: „masz wybór”, i  to ma mnie zachęcić by wybrać (to, a nie inne). Rozumiem, że to, że „mam wybór”, to dobrze? Czyż nie?

Potem idę dalej i myślę, tak, to trochę dziwne, o świecie sprzed wieków. Uczyli mnie na studiach, że rzeczywistość pełna wyborów to coś w historii ludzkości zupełnie nowego. To pewne uproszczenie, ale można ogólnie rzecz biorąc powiedzieć, że: dawniej nikt nie miał wątpliwości. Że Bóg istnieje, że za oceanem jest krawędź, z której się spada w otchłań, że pierwsza wiosenna burza zapładnia ziemię i bez niej plon nie wzejdzie – i tak dalej. Jeśli ktoś rodził się synem cieśli – był cieślą. Syn rycerza – zostawał rycerzem. Przecież nawet najbanalniejsze czynności sankcjonował tak zwany „wieczny porządek”. Ze źródeł etnograficznych, czy też podróżniczych, wiemy, że nawet trywialne, codzienne czynności były uporządkowane według tego samego, uświęconego w ten czy inny sposób, schematu. Pobudka o wschodzie słońca, doglądnięcie trzody, zwołanie rady tronowej, poranna modlitwa z brewiarzem – tu nie było dylematu, w tym sensie: nie było wyboru. Tak się po prostu robi, tak robili nasi pradziadowie, tak i my żyjemy i tak będą żyć ci, którzy przyjdą po nas. Dopiero oświecenie doprowadziło nas do wszystkich naszych dylematów, dało nam możliwość wybierania. Dlaczego egipski chłop podejmował katorżniczą pracę i budował piramidę dla faraona? To proste: miał jedyną i niepowtarzalną okazję, której my, żyjący w świecie wyborów, nie doświadczamy – aby służyć na chwałę prawdziwego, namacalnego boga. Dlaczego chłop polski, żyjący w początkach XIX wieku nie chciał się zgodzić na żęcie zboża kosą zamiast sierpem? Bo to było inne, niż nakazuje zwyczaj, niż robili pradziadowie. Nie chciał tego wyboru, wolałby go uniknąć.

Gorzko rozważam: czy w świecie bez wyboru nie było łatwiej? Przecież każdy wiedział dokładnie, co ma robić. Przecież przeżywał swoje życie spełniony, uświęcając pradawny porządek.

Czy gdy Ewa zerwała jabłko z drzewa, powodując nasze wygnanie z Edenu, choć zapoczątkowała istnienie wolnej woli, nie zaczęła przy tym również największej łamigłówki wszechczasów? Trudu wybierania? „Życie to sztuka wyboru”, miał powiedzieć kiedyś Prometeusz – wtedy, gdy zaniósł ludziom wolność.

ogień Prometeusza

Odkąd Ewa zerwała jabłko, odkąd Prometeusz przyniósł nam ogień, gdy okazało się, że ziemia jest okrągła i nie krąży wokół niej wszechświat, a jabłko spada z drzewa zawsze w ten sam sposób – i tak dalej – od tego czasu wybierać musimy. I musimy posiąść tę „sztukę dokonywania wyboru”; podczas gdy dawniej ludzie ćwiczyli się raczej w „sztuce unikania wyborów”. Marzenie Prometeusza ziściło się. Każdego dnia podejmujemy decyzje, większej i mniejszej rangi, co, jak sądzę, wzbogaca nas jako jednostki. W końcu prometejski ogień to światło, które rozświetla mrok nocy. Czy wolność wyboru jest wartością samą w sobie? Tego nie wiem, niech to sobie każdy z was przemyśli i wyciągnie wnioski wedle swojego rozeznania. Brak możliwości (umiejętności, chęci) wyboru na pewno wszystko ułatwia. Ale czy w życiu chodzi o to, żeby było jak najłatwiej?

Próbować uciec od wyborów, oczywiście, można: we wspomniane wcześniej doktrynerstwo, albo w oddanie decyzji innym. To współcześnie jest nawet dość łatwe – a to za sprawą tzw. baniek informacyjnych – wyborów dokonują za nas inni (z naszymi mechanicznymi przyjaciółmi algorytmami włącznie), którzy moszczą nam w nich komfortowe, bezrefleksyjne, „bezwyborowe” miejsce. Czy to znaczy, że „historia kołem się toczy?” – ktoś mógłby przywołać jeszcze inna wieczną maksymę. Może tak. Lecz przecież pewnie rację miała wieszczka, gdy głosiła: „nic dwa razy się nie zdarza”. Ognia na Olimp już nie odniesiemy. Co najwyżej oddamy go w inne ręce. Ale może lepiej nie.

Wybierajmy więc, bo wybiorą za nas inni. Lub „Inni”

#wybory #demokracja #antropologiacodzienności #dylematy #Prometeusz